Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

ków... tam w głębi łóżko... Nie... nie... nie... niemożebne... Toć to chyba zły sen?... Jej ciałem ma się rozkoszować ten brudny, wstrętny drab...
— Ratunku! — pada niespodziewanie przeraźliwy okrzyk...
— Drzyj się, drzyj panna!... Ile kcesz!... Nikt nie przyleci...
— Ra... a... tunku... Ratunku...
— Frajerka...
Nawet nie usiłuje zatkać jej ust. Wie, że w tym domu wołanie o pomoc nie zadziwi nikogo i nikt nie zechce wsadzać nosa w cudze „jenteresy“.
Już zaciągnął ofiarę na łóżko...
Padli na nie oboje...
Dziewczyna zamilkła. I ona zrozumiała, że krzykiem nic tu się nie poradzi.
Ale walczy zawzięcie. Rzuca się, pragnie wywinąć z żelaznego uścisku, kopie, drapie...
Lecz cóż znaczy jej opór, wobec tego silnego, muskularnego draba.
Powoli, bawiąc się niczem kot z myszą, unieruchamia ją całkowicie.
W pokoju słychać tylko dwa świszczące oddechy — kobiety i mężczyzny.
— No? Czegoś się stawiała, głupia... Rychtyk dopasowana z nas para...
Przyciska ją z całej mocy...

Nagle oczy dziewczyny, które dotychczas trzymała zamknięte, otwarły się; dziwny uśmiech wykwitł na jej twarzy, a z ust wydobył się cichy szept:

129