szybko Czerniakowską w stronę śródmieścia, rychło ginąc w nocnym mroku.
Jedno niebezpieczeństwo minęło... Lecz jakże do celu daleko!
Kiedy, w parę minut może później, apasz obandażowany i drżący w ściekłości, zajrzał do więzienia, w którem spodziewał się zastać ofiarę — aż usta otworzył ze zdziwienia. Otwarte jednak okno i sznur skręcony z serwety i prześcieradła, wnet go objaśniły o prawdziwym stanie rzeczy.
Wybiegł do dozorcy.
— Wychodziła ta panna, co to mieszka u Jengutowej? — rzucił.
— A tak! — posłyszał odpowiedź — Do apteki! Po likarstwo dla starej...
— Likarstwo... likarstwo... psia mać! — mruknął. — Ja jej dam likarstwo!... Z pod ziemi wykopie...
Nie wszczął jednak poszukiwań. Rozumiał, że obecnie, po nocy, będą bezowocne...
Głośno klnąc, powrócił na górę.
Długo wślad za nim patrzył pan dozorca, nie pojmując, czemu przeklina „pannę“ że poszła po lekarstwo i czemu ma obandażowaną głowę...
Do tylu jednak niezwykłych spraw już przywykł w tym domu na Czerniakowskiej...
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.
134