Poczuł się całkowicie wynagrodzony, za dzisiejszą, oficjalną wizytę.
— Kocham cię, Vero! — zawołał.
— Ja?... Tak... trochę... Nie lubię śpiochów! — posłyszał odpowiedź.
— Przestań dokuczać...
Ale piękna pani snać musiała kończyć telefoniczną rozmowę.
— Więc wieczorem! — rzekła — I pamiętaj, że poważnie myślę o naszej przyszłości!... Wszystko zależy od ciebie... Do widzenia...
Jeszcze chciał coś mówić, lecz ona już powiesiła słuchawkę.
Złota kobieta, ta Vera!
Myśli o ich przyszłości... Wczorajsze odwiedziny nie były mimolotnym kaprysem, powzięła dlań, widocznie, głębsze uczucie...
A on? On gotów rozmiłować się na życie i śmierć w Verze...
Ze zwykłą sobie lekkością, Otocki, zapominał o wiele szczegółach. Zapomniał o opowieści pana Tonia, tyczącej się niezwykłych przygód w Paryżu „grzesznicy o krwawych ustach“ — zapominał, że jest „narzeczoną“ Stratyńskiego.
Na chwilę nie zastanawiał się nawet, w jaki sposób ułożyć się może stosunek, pomiędzy nim, średnio zarabiającym literatem — a lwicą salonów, przywykłą do hołdów i do rozrzucania pieniędzy pełnemi garściami...
Współżycie z Verą wydawało mu się jakimś cudownym snem — trwającym stale w rozkosznych objęciach kochanki...