Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Nareszcie pozbył się warjatki...
Jakby chcąc usunąć ostatnie ślady przykrego zajścia podszedł do stołu, na którym leżała pozostawiona żółta torba, włożył w nią z powrotem porozrzucane stare gazety i pudełka — poczem wyniósłszy do kuchenki, rzucił do kąta.
Jutro podaruje ją stróżce. Bo nieznajoma chyba o walizkę się już nie upomni. A nie chce przechowywać tej torby, jaka go naraziła na tyle przykrości. I na przyszłość w różnych „przygodach“ będzie ostrożniejszy.
Bogu dzięki, że tak wszystko pomyślnie się zakończyło. Chociaż podobna awantura nie należy do przyjemności. Ale gdyby to naprawdę była szantażystka, domagająca się za rzekomo pozostawione i zabrane jej klejnoty — pieniędzy?
Brr... aż strach pomyśleć...
Ale cóż to wszystko znaczy?
Obłąkana? Napewno obłąkana! W takim razie jednak czemu opiekun, który jej poszukiwał nie podszedł do nich natychmiast w restauracji, a nazajutrz zjawił się z jakimś typem, przebranym za przodownika?
A może to naprawdę był przodownik — tylko Otocki, w podnieceniu źle zapamiętał numer i źle go powtórzył komisarzowi? Może nie czynili oni dalszych poszukiwań, uwierzywszy jego gorącym zapewnieniom i protestom... Lecz i oni twierdzili, że dziewczyna zabrała kosztowne przedmioty, biżuterję...

Tam, do licha!...

151