— Dziwi pana moja wizyta?
— Nie dziwi, a wielką sprawia przyjemność! — odparł.
— Doprawdy?
— Zaręczam...
— A ja mam wrażenie, że bardzo dziwi i wciąż pan się zastanawia, co oznaczały wczorajsze moje słowa i jaki jest cel dzisiejszych odwiedzin...
— Ależ pani — począł obłudnie tłomaczyć — cóż może byś w tem niezwykłego, że osoba równie samodzielna, jak pani, odwiedziła literata, pragnąc z nim porozmawiać swobodnie...
— Nie o to chodzi...
— Jakto nie o to?
— Moja wizyta ma głębszy cel...
— Głębszy?
Vera trąciła swym kieliszkiem o kieliszek Otockiego i wypiła do dna. Poczem, zagłębiwszy się bardziej jeszcze w poduszki, leżące na otomanie i przybierając rozkosznie niedbałą pozę, rzekła:
— Naprawdę podoba mi się pan...
— Ja? — bąknął, czując, że rozmowa zbacza na niebezpieczne tory.
— Podoba mi się pan i dawno pragnęłam zawrzeć z nim znajomość... Znam pana nie tylko z jego książek, ale i z widzenia... Powtarzam raz jeszcze... Zarówno nasze spotkanie u pani Lali, jako też sąsiedztwo przy stole nie były przypadkowe... Sama ją o to prosiłam....
Otocki mruknął coś niewyraźnie, co ostatecz-