Twarz Weleszowej po raz pierwszy w czasie rozmowy rozjaśnił uśmiech.
— Niech się pani nie obawia, — odrzekła, — to nie trucizna... Zresztą przygotowałam pewną karteczkę...
Poczęła szukać w woreczku. Wyjąwszy stamtąd papier, złożony we czworo, rozprostowała go i przeczytała:
„Niniejszem stwierdzam, że na skutek mojej prośby zastosowany został względem mego męża, Hipolita Welesza, środek nasenny, który sama doręczyłam okazicielce niniejszego pisma, i że wszelkie stąd mogące wyniknąć konsekwencje, przyjmuję na siebie. Krystyna Weleszowa”.
Dalej następowała data. Podała Mańce ów papier.
— Zupełnie rozumiem, że pani pragnie się zabezpieczyć... Ale zaręczam, nie zachodzi najlżejsza obawa...
Podczas gdy wzrok Mańki raz jeszcze przebiegał treść zaświadczenia, z ust tamtej padały błagalne frazesy:
— Powiedz, że się zgadzasz... Ocal mi życie! Wszak jesteś kobietą... masz serce... W niedalekiej przyszłości, być może, będę ci się mogła odwdzięczyć... Dziś jestem taka biedna...
Gdyby Weleszowa zaproponowała pieniężną nagrodę za wypełnienie delikatnej misji — Mańka w ostatniej chwili może rozmyśliłaby się jeszcze. Posłyszawszy jednak ostatnie zdanie, rzekła krótko, poruszona do głębi:
— Zgadzam się!
Czarno ubrana kobieta wydała westchnienie ulgi. Szybko zbliżywszy się do Mańki, oplotła jej szyję ramionami i jęła ją osypywać gradem pocałunków. Tak stały przez dłuższą chwilę, złączone uściskiem, pierś przy piersi, dłoń w dłoni... Wówczas ta poczuła, że