w ramionach, barczysty, o piersi wyprężonej, stawał za bufetem, a wzrokiem wiódł po zebranych, jak pogromca po zespole dzikich zwierząt — „swoje chłopaki” chętnie odwiedzający szynk, uciszali się pod tym spojrzeniem, a każdy z nich wiedział, że lepiej tu nie nawalać, flachy na kredę nie doić a grandy nie robić — bo w „trimiga” na zbity łeb wyleje i będziesz kości zbierał na chodniku ulicy Belwederskiej. Tytułowano go też z respektem „panem gospodarzem” i z nie mniejszym respektem ściskano jego prawicę, o ile w swej łaskawości raczył on ją któremu dawnemu kamratowi podać.
Siedział więc Balas, jakośmy rzekli, zamyślony, dopóki z tej zadumy nie wyrwał go okrzyk Mańki. Może medytował, iż jeśli tak dalej pójdzie, a „ferajna” nadal zechce knajpkę popierać a gorzałę golić i „jompę” zagryzać — na czem zarabia się wcale nieźle — rychło swój zakład zamieni na lepszy, a tamten na jeszcze lepszy i kto wie, może wreszcie dojdzie w śródmieściu do naprawdę wielkiej restauracji, a żywota dokona otoczony szacunkiem i dygnitarstwami. Bo może Balasowi i jakie dygnitarstwo społeczne się śniło?... W każdym razie te dumy musiały być słodkie a przyjemne, bo na obliczu jego, na którem zwykle gościł wyraz surowej powagi, błąkał się lekki uśmieszek i wcale też przyjaźnie zagadał do dziewczyny;
— Cóż to szwagierka się tak ciąga a ziewa?
— Ot tak...
— A ja wiem, bez co!...
— Ciekawam?
— Ano, bez tego hrabiego, co tu się pęta...
— Et, głupstwa gadasz Wawrzon...
Balas śmiał się zadowolony. Mańka poruszyła ramionami i odwróciwszy się do okna, niby to obojętnie spozierała na szarą, zalaną deszczem ulicę. Choć tak wy-