kory, ów melodyjny, chwytający za serce głos, jakim przemawiała wczoraj... Dziś była oschła, sztywna, a wyrazy, padające z jej ust brzmiały nieprzyjemnie, wyzywająco. Podziwiała Mańka tę znakomitą grę i jednocześnie stwierdzała, jak napozór drobne różnice w ruchach i mowie, przetwarzają kobietę w zgoła inną istotę. Podczas gdy „wczorajsza” Weleszowa budziła sympatję i przy okolicznościach łagodzących usprawiedliwić było można nawet zabranie papierów i kosztowności — „dzisiejsza” wywoływała niechęć, odrazę...
Weleszowa widocznie zamierzała tupetem i arogancją onieśmielić męża, gdyż jęła cedzić w jego stronę:
— Napomyka pan, iż zaszła jakaś kradzież!... Trzeba być człowiekiem, wyzutym z wszelkich zasad moralnych, takim, jakim jest pan, aby mnie o nią posądzać! Na wymysły ordynarne nie odpowiadam!... Ale stwierdzam kategorycznie, że nie wiem o niczem! Powróciłam dziś wieczór z zagranicy, spałam i obudziłam się dopiero, posłyszawszy głosy w gabinecie... Czy moje wyjaśnienie wystarcza?
Mańka aż usta otworzyła ze zdziwienia.
Ta Weleszowa godna była stać się za dawnych czasów pomocnicą Balasa. Uczyć się można od niej. Toć ona, Mańka, będąc przyłapana na gorącym uczynku, nigdyby nie potrafiła wyłgiwać się równie zręcznie. A jak świetnie umiała zabezpieczyć się ze wszech stron... Uśpić męża, zabrać biżuterję, wyjechać — a jeśli cokolwiek w tym planie zawiedzie, symulować, iż tylko co powróciła i nie wie o niczem. To też raczej z „fachowem” uznaniem, niźli z oburzeniem, słuchała dalszych wykrętów Weleszowej:
— Wystarczy panu moje wyjaśnienie i mogę odejść, czy też nadal mam pozostać w tem... niezbyt