wała uporczywe milczenie, tylko gra jej twarzy, nadwyraz była wymowna. Widać było, że dojrzewa w niej jakaś decyzja, że na coś się waży, — wreszcie wargi jej wyszeptały bezdźwięcznie:
— Nadal się męczyć... Poco, naco?... Toć oni obmyślili wszystko doskonale... I ta kradzież... i to pismo... Tłomaczyć się?.. Czy uwierzą? Wstyd... Hańba...
Machinalnie oczy Weleszowej padły na znajdującą się w jej dłoni flaszeczkę.
— Ach, gdyby to była trucizna! — zawołała — i nim ktokolwiek zdążył przeszkodzić, wyrwawszy korek, przytknęła buteleczkę do ust. Przez kilka sekund wiodła po obecnych błędnym wzrokiem, poczem, powstając ze swego miejsca, postąpiła parę kroków, lecz zatoczywszy się, z głuchym łoskotem runęła na podłogę.
— Otruła się! — krzyknął nieludzkim głosem Welesz. — Otruła tym samym jadem, który był dla mnie przeznaczony! Straszne... Okropne...
Straciwszy zupełnie głowę, jął bezradnie kręcić się po pokoju, potrącając meble i mrucząc słowa bez związku.
Tymczasem Mańka rzuciła się na ratunek.
— Doktora! — padł z jej ust krótki rozkaz. — Wezwij pan prędko doktora!
Nachyliła się blisko, myśląc, czy na czas zdąży ratunek. Ale piorunująco działać musiała trucizna, oczy umierającej zaszły bielmem, ciało już sztywniało.
— Tu zbyteczny już doktór... — mruknęła.
Już miała powstać, gdy nagle szczegół pewien zastanowił ją niezwykle, pochwyciła jedną z rąk zmarłej.
— Boże! — wyrwał się jej okrzyk przerażenia. —