Właściwie w Mańce zachodziła walka dwóch pierwiastków. Otrzymawszy wychowanie staranne i nabrawszy nieco poloru światowego, jako „artystka Mary” czuła odrazę do chamstwa i zachowania prostackiego. Z drugiej strony sama pochodząc z środowiska wielkomiejskich szumowin i z temi szumowinami spokrewniona — rozumiała, iż nikogo lepszego na męża nie znajdzie i z nikim innym swego bytu nie ustali, niźli z kimś w rodzaju Balasa, czy też rzeźnika, „świniobójcy” z przeciwka. A taki towarzysz był jej wstrętny!
Cóż więc dalej miała robić? Siedzieć za bufetem, kontentując się, iż ma zapewniony byt i dach nad głową? Czy też porzuciwszy tę pewną, acz niezbyt wykwintną przystań, znów pożeglować po zdradzieckich falach wielkomiejskiego życia? I ta perspektywa mało nęciła Mańkę. Zbyt dobrze znała tonie owego pełnego na pozór szczęścia i blasku życia. Zbyt dobrze wiedziała, jak nie łatwo zostać wielką kurtyzaną, a jak łatwo poniewierać się nad brzegiem rynsztoku. Bo Mańka zasad etycznych miała bardzo nie wiele. Ale jeśli się sprzedać, to sprzedać chciała się dobrze...
Chwilami ogarniała ją rozpacz i zniechęcenie takie, że rozpiłaby się byle nie myśleć o niczem. Opanowywała się wnet, bo wszak przepowiedziała jej wróżka-kabalarką, że i jej rychło królewicz wyśniony z bajki się zjawi. Ale czy się zjawi? Czekała tak długo. O bo królewiczami temi nie mogli być ani opasły rzeźnik, ani właściciel mydlarni, ani też paru literatów od czasu do czasu odwiedzających „Czerwonego Koguta”, ani też Den, który niekiedy do Balasa zaglądał... Tamten królewicz powinien był wyglądać inaczej i... tu znów Manka wspomniała o aluzji uczynionej przez Balasa.
— Czyżby on?...