moc, powalają Mańkę, wiążą ręce i nogi... Potem ją niosą do jakiegoś domu... Dom za miastem... Jednopiętrowy, murowany... coś niby pałacyk... Dokoła dużo drzew, a do wewnątrz wchodzi się po trzech schodkach... Potem Mańka znajduje się w podziemiach... Jak się tam znalazła, nie wie sama... Widocznie ją zamknięto... Błądzi, szukając wyjścia, znaleźć go nigdzie nie może... Okropnie tam... Zimno, wilgotno... Och, żeby się wydostać! Nagle widzi, że uchylają się drzwi, biegnie ku nim... Już... już... ma znaleźć się w tych drzwiach, gdy z tyłu chwyta ją dłoń koścista... Ogląda się — Weleszowa! Tak, Weleszowa!... Jest blada, ziemisto blada, szczerzy do niej zęby w straszliwym uśmiechu... Mańka czuje doskonale uścisk, wnet drugą ręką tamta pochwyci ją za gardło... Ach!...
Obudziła się z głośnym okrzykiem przerażenia. Nie, to nie był sen — czuje jeszcze najwyraźniej dotyk zimnych palców....
W pierwszej chwili nie mogła nic zrozumieć. W pokoju panował półmrok, a nad nią pochylał się ktoś, lekko dotykając jej ramienia.
— Aleś zaspała, drogie dziecko! — mówił Doriałowicz z uśmiechem, spoglądając w jej przestraszone i błędne oczy. — Już piąta po południu! Musiała wczoraj dobrze hulać panienka?...
— Skąd pan się tu wziął?
Dopiero zadawszy to pytanie, uprzytomniła sobie, jak było niedorzeczne. Wszak prosiła go sama...
— Otrzymałem wczoraj późnym wieczorem twój list, — wyjaśnił, — i dziś od samego rana pragnąłem porozumieć się z tobą... Telefonuję, telefonuję — służąca wciąż odpowiada — pani śpi! Zdecydowałem się więc sam tu przybyć... Cóż to za pilna sprawa?...
— Hm... tak! — mruknęła zgoła innym tonem, od-