Ów hrabia o którym Wawrzon napomykał, ów królewicz z bajki zjawił się istotnie, zgoła niespodzianie i w sposób, jak królewicze się zjawiają niezwykły. Może tydzień temu do „Czerwonego koguta” zawitał gość zgoła odmienny od stałych bywalców. Był nim starszy, koło pięćdziesiątki liczący pan, szpakowaty, o krótko przyciętnym wąsie, ubrany w jaknajszykowniejszy garnitur, a w którego krawacie błyszczała jaknajautentyczniejsza perła. Pojawienie się gościa, tyle niepodobnego do typów zazwyczaj zapełniających szynczek, łatwo dawało się wytłómaczyć.
Nieopodal, przed wejściem, na ulicy stał wspaniały Cadillac — najmniej pięć tysięcy dolarów, jak odrazu oceniła biegła w takich sprawach Mańka — przy którym uwijał się szofer, pragnąc naprawić defekt motoru. Właściciel zaś, zapewne wolał doczekać się końca tych skomplikowanych zabiegów pod dachem, niźli ziębnąć na październikowej słocie. Usiadł tedy przy stoliku z brzega, popijając z pewną podejrzliwością mętną herbatę zaprawioną rumem, paląc papierosa za papierosem i wciąż spozierając na zegarek. Nagle zerknął na Mańkę, drgnął i począł się jej uważnie przyglądać. Wykonał ruch, jakgdyby chciał wstać od stolika i podejść do bufetu, lecz ponieważ w tejże chwili w drzwiach ukazał się szofer z wiadomością, że auto już gotowe do dalszej drogi — zapłacił i opuścił knajpkę, rzuciwszy Mańce na pożegnanie przeciągłe spojrzenie.
W tem wszystkiem nic nie było jeszcze dziwnego. Czyżby ją poznał? Bo Mańka pamiętała go znakomicie. Pamiętała go z czasów, gdy jako Mary — artystka filmowa — odwiedzała najdroższe i najwykwitniejsze lokale. Nieraz nawet pragnęła z nim zawrzeć znajomość, a później tę znajomość wykorzystać „należycie”. Choć obce jej było nazwisko a również pozycja socjalna dy-