że w takiej willi znajdę śmierć! Pocom tu wlazła? Toć zabiło mi serce!
I nagle miast trwogi, ogarnął Mańkę niepohamowany gniew. Gniew tem silniejszy, że doprawdy przeskok od marzeń o spokojnem i szczęśliwem życiu do smutnej rzeczywistości był zanadto wielki.
— Co, do cholery! — krzyknęła, przypomniawszy sobie cały swój andrusowski repertuar — na tom zeszła, żeby każdy warjatkę ze mnie robił? Wczoraj... dzisiaj... Ta niby Weleszowa... teraz Doriałowicz... Psia że wasza, drańskie syny, mać!... Zachciało wam się frajerkę strugać z Mańki, co największych cwaniaków, do wiatru wystawiała? Niedoczekanie!...
Pochwyciła ją taka pasja, że gdyby Doriałowicz znalazł się pod ręką, napewno pięknie wymanicurowanemi paznokietkami zagłębiłaby się mocno w jego oblicze. Niestety, nikogo w pokoju nie było. Przystanęła przed lustrem, grożąc piąstką własnemu odbiciu.
— Ach ty durna!
Lecz tamta „Mańka” nie wiele snać sobie czyniła z tej groźby, zda się, uśmiechając złośliwie. Teraz gniew dziewczyny, spotęgował się do tego stopnia, iż poczuła, że rozsadzi jej piersi, o ile nie wyładuje go na jaki martwy przedmiot.
— Masz... — palnęła z całej siły ręką, mierząc w swego sobowtóra w zwierciadle.
Miast okrzyku ulgi, z ust jej wyrwał się jęk bólu, ale jednocześnie nastąpiło coś takiego, co jej kazało zapomnieć o gniewie i o bólu. Bo oto Mańka, uderzywszy nie tyle w lustro, ile w szeroką złoconą, okalającą je ramę, — przypadkiem potrąciła ukrytą sprężynę. Lustro, rzekłbyś wmurowane w ścianę, z cichym skrzypem, obróciło się na zawiasach, ukazując potajemne przejście...