Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Karjera panny Mańki.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

słoty, rachityczne drzewka. Jeszcze parę domków i zdala zajaśniał jaskrawy szyld z wielkim wymalowanym na nim ptakiem i niemniej jaskrawy napis „Pod czerwonym kogutem”.
— Ot tu...
Przodem przepuścił Welesza. W knajpce, gdy weszli, nie wielu o tej poobiedniej porze znajdowało się gości, stali bywalcy zapełniali ją przeważnie dopiero wieczorem. Za bufetem siedział pan Wawrzon, studjując gazetę, a z kuchni, jak zwykle, dobiegał melodyjny alt pani Lucki. Pozatem jeno paru pijaków po kątach, prowadziło swe nieskończone a bełkotliwe rozmowy, na tematy, których sami zapewne umieliby bliżej określić.
Na widok przybyłych, Wawrzon poderwał się ze swego miejsca, pospieszając na ich powitanie. Odebrał kapelusz od Dena i powiesił na wieszaku. Na Hipcia, sprawiającego dość niepozorne wrażenie, zerknął przelotnie, nie poświęciwszy jego osobie większej uwagi. Hipcio tymczasem, który przez względy przyzwoitości, nie mógł od paru dni nigdzie „swego serca kieliszkiem pocieszyć” — wciągając z lubnością aromat knajpki, aromat zmięszany z wyziewów alembiku, piwa i przysmażonych tłuszczów podlejszego gatunku, komenderował:
— Panie gospodarzu... Może jaki francuski koniaczek... a potem glintwajnik, tylko z dobrego wina.... Zmarzliśmy okrutnie... A zakąskę poda pan również przyzwoitą...

Otrzymawszy podobny obstalunek, Balas odrazu nabrał respektu dla osoby niepozornego gościa. Energicznie też wytarł serwetą stół i krzesła, spozierając tylko nieco ze zdziwieniem na żałobną krepę zdobiącą rękaw Welesza oraz zastanawiając się, jaki to może

186