łączyć stosunek owego pana, który widać trunkiem nie gardzi z detektywem. Detektyw był bowiem kompanem nieszczególnym i napojów mocniejszych niemal nie uznawał. Rychło zaspokoił Wawrzon swą ciekawość, bo postawiwszy na stół butelki i wybrane zakąski, miał się już oddalić, gdy posłyszał z ust detektywa zaproszenie:
— Usiądzie pan z nami, panie Balas...
Bezwzględnie Den przybywał, celem dokonania wywiadu i zasięgnięcia od niego języka, jak to nieraz się już zdarzało. Ten drugi pan, zaś jest zapewne poszkodowanym, i dla tego mu towarzyszy... Skłoniwszy się więc głęboko, aby tym ruchem zaznaczyć swe zadowolenie, z dopuszczenia go do wysokiej kompanji, zajął miejsce przy stoliku.
Podczas gdy Welesz napełniał jego kieliszek, Den mówił:
— Przychodzę do pana w sprawie Mary. Nie wie pan co się z nią dzieje?
— Jakto? — Balas wzruszył ramionami — co się ma z nią dziać? Jest u tego... opiekuna.
— Właśnie, że jej niema!... Wyjechała z nim gdzieś wczoraj i nie powróciła. — Myślałem, że pan wie o tej wycieczce...
— Ja, nic!... — Wawrzon doprawdy nie rozumiał, że podobnemi głupstwami przejmuje się detktyw... — Ale co się tu martwić i robić raban... Zwyczajnie zabałaganiła się ze starym, dziewucha...
Denowi i to przypuszczenie przychodziło do głowy, choć Doriałowicz nie wyglądał na hulakę, mogącego bawić drugi dzień bez przerwy... Widząc, że Balas spoglądała na niego ze zdumieniem, postanowił rzecz całą bliżej wyjaśnić.
— Nie takie to proste, jakby się na pozór wydawało... — rzekł.