i nieco zwolnił biegu. Denowi który jechał jak szalony naciskając pedały i dziwiąc się w duchu, że dotychczas na wyboistej drodze nie uległ wypadkowi — udało się przez ten czas nieco przybliżyć.
Lecz samochód, zwolniwszy biegu i wyminąwszy Wilanów, pomknął teraz prosto przed siebie w stronę Klarysewa i dopiero tuż przed Jeziorną przystanął. Den nie pojął z początku, co oznacza ten postój, lecz wkrótce zrozumiał. Szofer zeskoczywszy ze swego siedzenia, wyszedł na drogę i rozglądając się podejrzliwie dokoła, nagle pogasił wszystkie samochodowe latarnie. Kto gasi światło — snać wystrzega się ludzkiego oka. Chodziło tylko o to, aby ustalić z jakiego powodu nastąpił ten manewr i czy szofer działał z własnego popędu, czy też otrzymawszy odpowiednie zlecenie.
Samochód znów ruszył. Minął Jeziornę, wjechał w ciemne ulice Konstancina, jął śród nich kluczyć — niby widmo — wreszcie skierował się na skolimowską drogę. Krążył może z pięć minut, śród willi, wreszcie skręcił w dość gęsty lasek i w lasku tym zginął.
Den, który znajdował się w dość znacznej odległości, po chwili dopiero, przemykając się śród drzew, znowu spostrzegł samochód. Zobaczył — i zdziwił się niepomiernie. Gdyż szofer, wyjechawszy z lasku przed jakiś bielejący pałacyk, miast zatrzymać się przed nim, okrążał gazon, jakby zamierzając zawrócić.
Den zeskoczył z roweru i zręcznie skrył się za wielką sosną. W samą porę zdołał się ukryć, bo samochód obtarał się prawie o niego, tocząc się tą samą drogą, jaką przed chwilą przybył. Tak, nie mogło być najlżejszej wątpliwości — Cadillac powracał obecnie do Warszawy.
Detektyw otarł potem zroszone czoło. Cóż to wszystko razem miało oznaczać? Nowy wybieg? Et,