myślał przed chwilą. Jakiś niepojęty fluid magnetyczny, ciągnął go do tego pałacyku, ciągnął go, by raz jeszcze znaleźć się tam wewnątrz...
Zbliżył się do znajomego okna z lewej strony — przez nie wówczas się zakradał.
Zbliżył się i delikatnie poruszył okiennicę. Ustąpiła. Nacisnął na szybę — i ujrzał głębię pokoju. Widocznie od czasu jego ostatniej wizyty, nikt tam nie zaglądał, skoro nie zauważono, że sprytnie podniósł zasówki a później, wychodząc tylko przywknął okno.
Den jednym skokiem znalazł się wewnątrz. Szybko przebiegł sień — zajrzał na górę — wszędzie panowały nieprzeniknione mroki. Najlżejszy szmer nie mącił nocnej ciszy. Nie omyliły go przewidywania, wewnątrz nie było żywego ducha. Chciał już, wzruszywszy ramionami, taż samą drogą powracać, gdy wtem usłyszał jakiś szelest.
Szelest dobiegał z gdańskiej szafy.
— Szczur! — pomyślał w pierwszej chwili.
Lecz nie! Hałas stawał się coraz wyraźniejszy, a w szafie zajaśniało, rzekłbyś, światło.
— Światło w szafie?
Nie żałował już, że pozostał w willi. Ukrył się za duże rzeźbione krzesło, stojące w pobliżu i oczekiwał, co dalej nastąpi.
Niezadługo uchyliły się drzwi szafy, ukazując z tyłu jasno oświetlone przejście. Z przejścia tego wyłonił się jakiś człowiek — starszy, krępy mężczyzna, z wyglądu służący. Wyszedł, coś pomajstrował przy gzymsach szafy — i potajemne przejście zamknęło się bez szelestu z powrotem. Potem, zaświeciwszy małą kieszonkową latarkę i zamknąwszy za sobą gdańską szafę starannie, powoli przez sień skierował się ku schodom, wiodącym na pierwsze piętro.
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Karjera panny Mańki.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.