że kwadrans, a może i więcej. Korski ledwie hamował niecierpliwość. Paliło go tyle zapytań, że wciąż dotykał ręki detektywa, wskazując, iż pragnie coś rzec, ale detektyw za każdym razem groźnem zmarszczeniem brwi nakazywał milczenie.
Nareszcie....
Nareszcie rozległ się odgłos kroków dalekich... Kroków męskich i kobiecych, niepewnych, błądzących... Snać Doriałowicz świetnie odegrał, wyznaczoną mu rolę! Idzie wraz z Mary... nibyto uciekając z podziemi — a wspólniczka, schowana w jakiej niszy, śmieje się, radując z komedji... Gdy się zbliżą i „dyrektor” otworzy drzwi, Den okrzykiem uprzedziwszy Mary, wyceluje broń w Doriałowicza. Jeśli Doriałowicz się podda — zwiąże go a później wyciągnie z ukrycia kobietę. A jeśli się nie podda, nastąpi walka i kobieta pospieszy na ratunek, wtedy postąpią tak, jak to sobie z Korskim ułożyli.. W tejże sekundzie powoli, ostrożnie rozwarły się żelazne drzwi. Zgodnie z przewidywaniami, pierwsza stała Mary — za nią Doriałowicz. Detektyw uniósł browning do góry.
— Zdrada! — krzyknął. — Panno Mary, zdrada! Proszę paść na ziemię... A ty? — zwrócił się do Doriałowicza — ręce do góry!
Już widział, jak po twarzy Doriałowicza przelatuje cień wielkiego przestrachu i unosi on ręce, spełniając rozkaz. Widział to i pewny był zwycięstwa. Nagle zabrzmiał strzał a później szereg strzałów...
— Ach! — dobiegł go stłumiony okrzyk.
Odwrócił się i ujrzał, że na ziemię pada trafiony Korski — a tuż za nim, z tyłu, czarno ubrana kobieta, pociąga za cyngiel rewolweru raz po raz. Już miał z kolei, ku niej wystrzelić — gdy wtem błysnął ogień, za-