dzący przy stolikach goście, zdziwieni nagłym tym wybuchem smutku.
Wtem rozwarły się drzwi, stanął w nich nowy przybysz. Ku niemu zerknęła pani Lucka, w poszukiwaniu sprzymierzeńca.
— Panie Den! — zawołała żywo, przybyszem był bowiem detektyw — niech pan tu idzie i sam powie... Co ta warjatka znowu se kombinuje...
W ten sposób zainterpelowany Den, nieco się stropił, poczem podszedł do grupy, utworzonej przez Balasa, jego żonę i Mańkę. Oddawna czuł do Wawrzona pewną słabość, to też odkąd Balas ustatkował się, chętnie odwiedzał szynczek, zdobywając tam czasem pożyteczne dla siebie informacje. Dla Mańki czuł sympatję; wiedziony instynktem odgadywał w niej pod pokrywką zepsucia wiele prawości i dobrego serca. Był jak zwykle elegancki, ubrany w szary sportowy garnitur, wygolony starannie, a w zębach trzymał nieodstępną fajeczkę.
— Cóż wam się stało? — rzekł, zbliżając się do pomienionej grupy. — Czemu pani Lucyna aż na mój sąd się powołuje?
— At, nic — począł Balas — tylko, rozumisz szanowny pan, chodzi o to, że Mańka, niby szwagierka idzie na utrzym... to jest co gadam... — poprawił się — znalazła jednego takiego opiekuna, jak się rozumi...
— Przestałbyś Wawrzon — ostro ucięła Mańka — robię, co mi się podoba!
Detektyw w lot zrozumiał sytuację i wiedział, co ma sądzić o tych niedomówieniach.
— Czy pani dobrze się zastanowiła, panno Maniu, począł głosem, w którym zadźwięczała nuta serdecznej perswazji — wszak...
— A cóż? — zawołała podraźniona dziewczyna —