przebiegło po twarzy Mańki. Poderwawszy się z otomany, pośpieszyła do przedpokoju.
Nie zawiodły przewidywania — na progu ukazał się Doriałowicz. Śród ożywionej pogawędki z Lolą, zapomniawszy o wizycie dyrektora, patrzyła nań obecnie stropiona, nie wiedząc, jak zapatrywać się on będzie na obecność przyjaciółki. Wszak jednym z warunków ich „umowy” było dobieranie przez Doriałowicza wyłącznie, odpowiedniego dla pupilki towarzystwa. Nawet Balas i Lucyna wykluczeni zostali z królestwa Mańki i musieli poprzestać na jednej wizycie. Złamała dziś świadomie zakaz, zapraszając do siebie koleżankę — bo nacoż jej właściwie były te świetności, jeśli się niemi nawet pochwalić nie mogła? Lękając się wymówek, poczęła głosem rozpieszczonego dziecka:
— Jak to dobrze, że pan przyszedł... Stęskniłam się! Jest u mnie jedna znajoma, ale wnet ją wyproszę...
I nim Doriałowicz zdążył się zorjentować, ucałowała go głośno w policzek. Po surowej twarzy dyrektora przebiegł jakiś cień i doprawdy trudno było rzec, czy rad jest z równie serdecznego powitania. Lekko musnął czoło dziewczyny wargami, odwzajemniając się za pieszczotę, poczem zapytał:
— Kto to taki?
— Jedna znajoma... z lat dziecięcych, — odparła nieśmiało, obawiając się, iż po paru zdaniach pozna zawód owej „znajomej”, — znamy się od dzieci, odszukała mnie, chciałabym jej dopomóc... dobra dziewczyna... — kłamała, nie wiedząc, jak usprawiedliwić bytność Lolki, a w oczach dyrektora pragnąc nadal uchodzić za skromną pannę, bufetową z podrzędnego ale przyzwoitego szynczku, — dobra dziewczyna... tylko tak w życiu... nie jak ja....