wszak ma jakieś cele, do których dąży... Prawda, panie Korski?
Mańka lekko trąciła kieliszkiem o kieliszek dyrektora i umoczyła w nim usta. Choć Martell smakował znakomicie, dziś postanowiła okazać się wyjątkowo wstrzemięźliwą. Korski natomiast, który mimo poprzednich rozważań, pałaszował z apetytem różne przekąski, wychylił swój kieliszek do dna, poczem jął tłomaczyć:
— Zauważył pan dyrektor, że jestem zamyślony. Istotnie nasunęła mi się pewna refleksja.
— Mianowicie?
— Twierdzą, że w Warszawie bieda jest wielka, tymczasem ludzie się bawią, restauracje przepełnione...
— Hm... — zaczął Doriałowicz, — zawsze pozostaje pewna ilość ludzi, która posiada pieniądze. Inni zaś... — wykonał nieokreślony ruch ręką, — inni...
— Chciał pan dyrektor powiedzieć, że ci inni niewiadomo za jakie pieniądze się bawią... Ale czyż ten luksus nie jest magnesem, pociągającym do nadużyć? Czyż człowiek, który ongi przywykł do innych warunków, łatwo z nowemi może się pogodzić... Mojem zdaniem niema ludzi z gruntu nieuczciwych, okoliczności stwarzają nieuczciwego człowieka...
Doriałowicz dziwnie jakoś spojrzał na swego sekretarza. Zapewne Korski, wypowiadając owo zdanie, poniekąd i sam siebie miał na myśli, względnie swą przeszłość. Powoli też począł mówić:
— Rozumiem do czego pan zdąża. Chce pan powiedzieć, iż pozostało wielu ludzi, którzy posiadając sporo życiowych uroszczeń, nie mogą się pogodzić z nowemi warunkami losu... Mówi pan o inteligencji... Hm... mówi pan o hyperprodukcji inteligencji. Mamy jej za dużo i dlatego część znalazła się w sytuacji, czy to rozgoryczonych, zgłodniałych biedaków, czy też ptaków