niebieskich, szukających łatwego zarobku. Wszak to takie proste. Przed wojną, mówię o kongresówce dawnej, bo z niej pochodzę, zresztą, jak i wy — na stu ludzi, powiedzmy dla przykładu, kończących uniwersytet, czy inne wyższe zakłady naukowe, połowa pozostawała w kraju, reszta zaś szukała zarobku gdzieindziej. Dziś wszyscy zostają na miejscu i nie mogą znaleźć zajęcia, lub znajdują zajęcia niezwykle marnie płatne...
Kelner, obnoszący półmisek z pulardą, przerwał tok wywodów dyrektora. Dopiero gdy ukończył swą czynność, Doriałowicz dokończył swej myśli.
— Nie mogą znaleźć zarobku, albo znajdują marnie płatny, są źli, rozgoryczeni, sądzą, że z wykształcenia wyżyny życia im się należą, a te wyżyny są dla nich niedostępne... Nie mogą pojąć, iż są takim samym proletarjatem, jak pracownik fizyczny, i z tem się pogodzić... Ale Polska ich nie potrzebuje. Polska potrzebuje rolników, techników, rzemieślników, a nie panów z uniwersyteckiemi dyplomami. Większość z nich wykoleja się. I dopóki nie zrozumieją, że tak, jak w Ameryce fizyczna praca nie hańbi — będzie źle. Woli i pracy nam potrzeba, wtedy można osiągnąć rezultaty, ja naprzykład...
Zarówno Mańka, słuchająca jednym uchem tych ważkich wywodów, czy też paradoksów, gdyż zbytnio ją nie interesowały, jakoteż Korski, przyznający im w duchu nieco racji, na poparcie tej tezy usłyszeliby może szczegółowy opis karjery życiowej Doriałowicza, gdyby nie nowa przeszkoda.
Bo oto dyrektor, spojrzawszy w stronę wejściowych drzwi, urwał w pół zdania. Wchodził właśnie jakiś nowy gość, zapewne wielce w „Olonji” respektowany, bo witał go szereg czołobitnych ukłonów służby. Był to może czterdziestoletni grubas, ubrany z przesadną elegan-