— Wpadłem tylko na chwilę do „Olonji”, — mówił dalej grubas, — bo właściwie zupełnie gdzieindziej umówiłem się na kolację. Ale skoro tak miłe towarzystwo się zdarza... Kelner... zamrozić butelkę, jak to umiemy!..
Kelner wraz z pikolakami kręcili się niezwykle gorliwie. Wiedzieli dobrze, że rozważny dyrektor poprzestanie na średnim rachunku, podczas gdy Welesz garściami rzuca pieniądze. Bowiem uczucia i uśmiechy zależne są od spodziewanego zarobku, i jednakowi są pod tym względem i kelner, i kokota, i kupiec, i adwokat..
Tymczasem Welesz, zapaliwszy ogromne cygaro i puściwszy tęgi kłąb dymu w nos Doriałowiczowi, prawił:
— Ależ ładny pan wynalazł kwiatuszek... Gdzież się podobne piękności w Warszawie ukrywają? Pani chyba przyjezdna?
— Hm... tak... — mruknęła Mańka, — zerknąwszy na dyrektora, ubawiona zapytaniem.
— Jest pani właściwie warszawianką, — pośpieszył na pomoc Doriałowicz, — ale od dłuższego czasu nie bawiła w stolicy. Dopiero...
— Dopieroś ty ją wykopał, stary Harpagonie, — przerwał wesoło Welesz, przechodząc wobec dyrektora na zupełnie bezceremonjalne „ty”, jak to niemal względem wszystkich było w jego zwyczaju. — Małom się nie wywrócił, zobaczywszy go z taką ślicznotką, bo skąpy, a chytry...
Kelnerzy nalewali złocisty trunek, co trochę pohamowało swadę Welesza. Mańka spoglądała ze zdziwieniem na Doriałowicza. Ten zwykle taki wyniosły, z pobłażliwym uśmiechem znosił przycinki grubasa. Choć o te docinki właściwie trudno było się obrazić, bo mówił je tak, aby gadać, ot, zabawić towarzystwo, nie zaś by miał zamiar niemi dotknąć, jednak z całego zachowania wyczuwać się dawało, że Doriałowiczowi zależy na We-