zbiór stawał się nieprzepartym magnesem dla niektórych lekkomyślnych kobieciątek.
— Pan Welesz, — wyjaśnił Korski, widząc, iż Mańka nie pochwyciła aluzji, — posiada w swojem mieszkaniu wspaniałą kolekcję kosztowności, którą chętnie odwiedzającym pokazuje. Szczególniej paniom... Daje im nawet często na pamiątkę po pięknym okazie, o ile...
— Rozumiem, — przerwała, uczyniwszy dość surową minkę — i zgóry dziękuję za zaproszenie. O ile potrzebna mi będzie biżuterja, znajdziemy ją w jubilerskim sklepie. Prawda, dyrektorze?
Sądziła, że zagrała świetnie. Spojrzała na Doriałowicza. Ten lekko pochylił głowę, a twarz jego pozostawała nadal enigmatyczna. Odezwanie się Mańki natomiast stropiło Welesza.
— Proszę się nie gniewać! — zawołał. — Ot, tak plotę, co ślina na język przyniesie... A jeśli pokazuję moją kolekcję różnym paniusiom, to na złość żonie...
— Na złość żonie? — powtórzyła, nie rozumiejąc.
Welesz stał się wylany, widocznie pod wpływem czterech z rzędu wychylonych kielichów wina.
— Tak, na złość... Chcę, żeby jej najmniej po mnie zostało... Dlatego piję... i rozdaję... Bo czuję, że niedługo pociągnę... Serce... Doktorzy powiadają — kładź się wcześnie spać, nie jadaj na noc, chłepcz mleczko... Djabła tam! Cóż warte takie życie?... Bawię się, a jak którego dnia kipnę, niewielki będzie po mnie żal... To niech się jej jaknajmniej dostanie... Nie z miłości za mnie wyszła, a dla pieniędzy i tylko czeka, kiedy nogi wyciągnę... Tak...
Poparł tę orację nową szklanką szampana, jakby urągając radom eskulapów, poczem zakończył:
— Nie ona jedna... Wszystkie baby nic warte...