Hipcio, sprowokowany paru powłóczystemi spojrzeniami, biorąc je za dobrą monetę, stawał się coraz to bardziej przedsiębiorczy.
Znów czerwona spocona, łapa przywarła poufale od jej kolan...
— Uważa pan, zdaje się, moją nogę za wygodne oparcie! — rzekła dość ostro, zrzucając dłoń Welesza.
Welesz poczerwieniał. Przyzwyczajony łatwo zdobywać pieniędzmi i „kolekcjami” kobiety, dotychczasowe zachowanie się sąsiadki przyjmował jako ciche przyzwolenie na zaloty. Wszak nie protestowała, gdy przyciskał ją parokrotnie już w samochodzie a później obcałowywał nieustannie po rączkach. Zadziwił się tem mocniej, że o Mańce, mimo komplementów, nie był nazbyt wysokiego zdania, domyślając się, iż nie z samej miłości przebywa w towarzystwie Doriałowicza i że złotą przynęta uda mu się ją dyrektorowi odbić. Do ulubionych bowiem rozrywek wesołego Hipcia należało odbijanie przyjaciółek znajomym i na ten cel nie szczędził żadnych zachodów i kosztów.
— Przepraszam — mruknął, wnioskując w duchu iż albo panienka gra komedję albo zależeć jej grubo musi na opiece protektora.
Tymczasem Doriałowicz nie spostrzegł owego zatargu, lub udał, że go nie słyszy. Napół odwrócony od stolika, siedział paląc cygaro, rzekłbyś pochłonięty całkowicie widokiem tańczących par.
— Głuchego udajesz, bratku? — pomyślała Mańka — czekaj... już ja cię obudzę...
Odsunąwszy się ostentacyjnie od Welesza, rzuciła głośno w jego stronę:
— Czy pan wcale o mnie nie zazdrosny, dyrektorze?
Zdanie to padło na tyle głośno, że Doriałowicz,