Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

Wcześniej przybyła, niż sądziłem, gdyż dopiero jede nasta rano.
— Czy mam prosić?
— Oczywiście! Właściwie — popatrzył na swój wzorzysty szlafrok — powinienem się przebrać, gdyż nie wypada, aby w podobnym stroju przyjmo wać panią hrabinę. Ale trudno. Niechaj i tak będzie. Nie chcę, żeby czekała zbyt długo.
A gdy lokaj znikł, skinął na detektywa.
— Wejdzie pan do sąsiedniego pokoju!
Drenk przymrużył oko, porozumiewawczo i opu ścił gabinet.
— Ano, zobaczymy! — raz jeszcze burknął Panopulos, gdy pozostał sam, a na jego twarzy zaryso wała się chytrość, złączona z nienawiścią.
Wnet, jednak wygładził swe oblicze i wykwitł na nim nawet pozornie uprzejmy uśmiech.
Do gabinetu wesza Tamara.
— Jakże się cieszę! — zerwał się ze swego miej sca i zbliżywszy się do niej ucałował jej rękę. — Jak że się cieszę, że raczyła pani mnie odwiedzić. Szcze gólnie, po ostatniej naszej rozmowie, nie sądziłam ni gdy...
Uprzejmie przysuwał jej fotel, a gdy usiadła, powrócił na swe poprzednie miejsce i wskazując na swój strój, dodał:
— Zechce pani mi wybaczyć. Nie sądziłem, że wizyta nastąpi tak wcześnie.
Tamara wzruszyła ramionami, patrząc na te ob jawy niezwykłej towarzyskiej uprzejmości.
— Panie Panopulos! — rzekła. — Doskonale pan wiedział, że dzisiaj rano przyjdę, gdyż oznajmiłam o tym pańskiemu człowiekowi, owemu lokajowi, czy też detektywowi. Może, nastąpiłoby to później, gdy