Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

ciła, ledwie tłumiąc śmiech. — Trafiło ci do przeko nania, to co powiedziałam?
— Ty, naprawdę...
— Widzisz! Zaraz cię przekonam, że nie powo dują mną żadne materialne korzyści!
— Przekonasz mnie?
— Tak!
— Ciekawym?
Teraz zbliżał się kulminacyjny moment rozmowy, ale Tamara wiedziała, że przygotowała grunt zna komicie. Domyśliła się nawet, że Panopulos, złapaw szy się na wędkę jej czułych słówek i spojrzeń, od dalił detektywa, znajdującego się w sąsiednim poko ju.
— Teraz — poczęła tłumaczyć — wyłożę ci inte res, który mnie do ciebie sprowadza i wnet zoba czysz, że dla mego męża pieniądze nie grają żadnej roli. Sądzę, że mi nie odmówisz, a naprawdę, możesz liczyć na moją wdzięczność. Jest to pewien mój ka prys, może więcej, niż kaprys. Chodzi o zaspokoje nie ambicji. Szczególniej, że jeśli się zgodzisz, plotka rze raz na zawsze umilkną.
— Nie rozumiem?
— Pragnę kupić naszyjnik!
— Ty?... Kupić naszyjnik! — zdumienie zadźwię czało w głosie Panopulosa.
— Cóż w tym dziwnego!
Naszyjnik ów, o którym już wspomnieliśmy, sta nowił ozdobę kolekcji Greka i miał swoją historię, łączącą się ściśle z Tamarą. Mianowicie, Panopulos przeznaczył go na prezent ślubny i ten naszyjnik znajdował się nawet w jej posiadaniu. Po straszliwej awanturze, kiedy zastał u niej Monsley‘a, odebrał prawie siłą ten naszyjnik i zaniósł do domu, co do-