Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

to, co się kiedyś stało. A nuż kresowiec miał istotnie coś interesującego do zakomunikowania?
Gdy tam dotarli i Marlicz, niezupełnie dobrowolnie, bo prawie siłą posadzony, znalazł się na kanapie obok Mongajłły, zapytał:
— Cóż to takiego ciekawego?
— Czekaj! — zaśmiał się w odpowiedzi. — Najpierw się napijemy, a tamto na koniec, kotusik! Mu sie — zawołał swoistą francuzczyzną na kelnera. — A daje no, przyjacielu, jeszcze tego sikacza! — wska zał na szampana. — Pijesz to i pijesz, jak wodę! Nie ma, jak nasza dobra starka! Kiedy tutaj tego nie znają!
A gdy kelner zjawił się z nową butelką, wmusił szklaneczkę w Marlicza, poczem począł prawić:
— Ty ciągle siedzisz zamarmuszony, kotusik i od powiadasz półsłówkami! Gniewasz się, nie wiedzieć o co! A ja przyczyniłem się do twego szczęścia!
— Pan? Do mojego? — zapytał zdumiony.
— Pewnie, kotusik! Gdyby nie moje gadulstwo w „Europie“, pani Tamara wyszłaby za Kuzunowa i nie została twoją żoną.
— Ach tak! — mruknął, — Skąd pan to wie, że jesteśmy małżeństwem?
— No, jakże, kotusik, czytałem w gazecie. Toć stało, jak byk! „Hrabina i hrabia Marliczowie!“
Poczerwieniał. Doznał wrażenia że kresowiec lek ko z niego podrwiwa, lub stara się wybadać.
— No... tak, tak... — wymówił szybko, wspominając niefortunną wzmiankę, umieszczoną w pismie przez Tamarę umyślnie dla Panopulosa. — Istotnie, wzięliśmy ślub...
— Tak prędko?
— W Paryżu! Po drodze... — kłamał.