Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— To i powinszować! I raptem taka odmiana? Byłeś skromnym urzędnikiem ,a teraz cały pan! — popatrzył z dziwnym uśmiechem na drogie ubranie Marlicza. — I hrabią zostałeś, kotusik!
— Och! — odparł, zły — Zawsze mieliśmy pra wo do tytułu, tylko go nie używałem! A pieniędzy trochę — znowu kłamał — nadesłała mi rodzina, gdy się dowiedziała o moim ślubie z Tamarą. Mam zamoż nych krewnych...
— To tacy bogaci Marlicze? Brawo, kotusik! A o tytule hrabiowskim nie wiedziałem, choć znam wszystkie wielkie rody w Polsce. Cóż ja głupi, stary! Wprawdzie Mongajłłowie mają tytuł książęcy, ale ni gdy go nie używam. Tytułów dziś używają tylko hoch sztaplery. Ale, ja o tobie nie mówię, kotusik... Tobie tytuł nawet pasuje bardzo. Tylko, daruj, że cię nie będę nazywał hrabią. Ot, tak po starej znajomości, będę gadał, kotusik...
Marlicz czuł się coraz bardziej nieswojo. Mongajłło wyraźnie drwił z niego. Czyżby się czego domyś lał i był daleko sprytniejszy, niż na to wyglądał?
— Cóż pan takiego pragnął mi zakomunikować? — usiłował przerwać draźliwą rozmowę.
— Jeszcze chwileczka... Przódy się napij! znów napełniał szklanki.
— Dziękuję! Nie piję tyle! Może coś niezwykłego zaszło w Warszawie? — starał się wybadać.
— A cóż miało zajść niezwykłego, kotu sik! Na twoje miejsce Kuzunow przyjął in nego urzędnika. Bank nie zawalił się bez ciebie...
— Domyślam się! — syknął, podrażniony tonem starego. — A cóż Kuzunow? Przecież pan jest jego przyjacielem.
— No tak, przyjaciel! — Cóż ma być?