Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzisz jak nas wita! — szepnęła po polsku, gdy wślad za gospodarzem kierowali się do wielkie go salonu. — Mówiłam ci, że nie masz się czego oba wiać. Tylko, nie trać tupetu i zachowuj się, jak praw dziwy hrabia!
Krótko trwała pogawędka w salonie. Wnet, uka zał się kamerdyner, oznajmiając, że podano do sto łu i przeszli do jadalni, połyskującej od srebra, bron zów i porcelany. Marlicz w życiu nie widział podob nego przepychu, a gdy zbytnio na te wszystkie wspaniałości wytrzeszczał oczy, poczuł uszczypnięcie Ta mary pod stołem.
— Nie gap się — znów szepnęła — jak nędzarz, który po raz pierwszy znalazł się w pałacu!
Przybrał obojętną minę lorda i w dalszym cią gu siedział już, jak ktoś, któremu nic zaimponować nie może.
Kolację spożywali tylko we trójkę i rychło dzię ki znakomitym potrawom i trunkom, zapanował przy stole nastrój niewymuszony i miły tak, że zapomniał nawet na chwilę, w jakim celu tu się znalazł.
— Hm... — pomyślał. — Dobrze jest być boga tym! Nie dziwię się, że Tamara tęskni do podobnego luksusu.
Dopiero, gdy wstali od stołu i gospodarz powiódł ich do mniejszego saloniku, gdzie już znajdowała się przyszykowana czarna kawa i likiery, przypom niał sobie o naszyjniku.
— A jednak — przemknęło w duchu — niezbyt przyjemne jest oszukiwać człowieka, który nas po dejmuje tak gościnnie i serdecznie.
Ale, cofać się było zapóźno. Szczególniej, że sam Panopulos rozpoczął rozmowę na wiadomy temat.
Gdy znikł lokaj, napełniwszy powtórnie filiżanki