Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

kawą i gdy wychylono parę kieliszków znakomite go likieru, zwrócił się do Marlicza.
— Panie hrabio! — rzekł. — Wiem, że prócz chęci spędzenia paru godzin w moim towarzystwie, sprowadza pana do mnie i interes. Wspominała mi o nim małżonka.
— Och, tak! — wymówił niedbale, choć wew nątrz zadrżało w nim wszystko. — Naszyjnik...
— Pani Tamarze zależy bardzo na tym, żebym go odstąpił. A ponieważ życzenie pięknej kobiety jest dla mnie rozkazem...
Ognisty wzrok Panopulosa, który teraz nie opuszczał powiek, pobiegł w kierunku Tamary, siedzącej obok niego w głębokim, klubowym fotelu. Wydawał się być zachwycony. Nic dziwnego. Przez cały czas kolacji nóżka Tamary spoczywała na jego nodze i jej kolano przyciskało go czule.
— Co prawda — dodał — lubię tę kolię i stano wi ona ozdobę mego zbioru, skoro jednak obiecałem...
— Wdzięczny jestem panu prezesowi — odparł Marlicz i sam się zdziwił, że udawanie idzie mu łatwo — Cena została zdaje się, umówiona z żoną?
— Tak! Pęćset pięćdziesiąt tysięcy!
— Całkowicie ją akceptuję! — powtarzał wyuczo ną lekcję — Tylko będzie pan musiał zaczekać kilka dni. Właśnie dziś otrzymałem wiadomość — sięgnął ręką do kieszeni, jakby zamierzał pokazać jakiś list — że sprzedano jeden z moich majątków i przekaza no mi pieniądze do Nizzy. Nadejdą zapewne w końcu tygodnia i wtedy ureguluję należność. Pragnę tylko u pewnić się, że pan prezes nie cofnie się do tego czasu.
— Och, nie cofnę się bezwzględnie!
— Nigdybym panu tego nie darowała! — zawoła