Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

który brzmiał zupełnie naturalnie — A ty porozum się ostatecznie z prezesem...
Wchodziło to w skład zgóry ułożonego planu. Podczas, gdy Marlicz zasłoniwszy ją plecami, miał za gadać czymś Greka, zamieniała prawdziwy naszyjnik na fałszywy.
— Panie prezesie — przemówił do niego ujmując go pod rękę i odciągając nieco w głąb pokoju, ale nie mogąc wymóc na sobie, aby mu spojrzeć prosto w oczy — nie gniewa pan się na mnie, że nie zostawię mu dziś zadatku? Ale, powtarzam, za kilka dni dostaję pieniądze i wolę uregulować całość.
— Głupstwo! — odparł uprzejmie bankier — Toć to tranzakcja między przyjaciółmi. — Cieszy mnie raczej, że jest pan na tyle bogaty, że może sobie pozwolić na podobnie kosztowną fantazję — tu wydało się Marliczowi, że ironia zadrgała w głosie Greka — ale czego się nie robi dla ukochanej kobiety!
Mimowoli drgnął. Byłaż to aluzja, czy też jego nerwy? Byle się nie zaczerwienić, byle się nie zdradzić! Przecież w tej chwili Tamara zamieniała na szyjnik. Spojrzał uważnie na Panopulosa, lecz ten, swoim zwyczajem, trzymał teraz powieki opuszczone do dołu.
— Et, chyba przywidzenie.
— Spójrzcie! — zawołała, a był to sygnał, że za miana została dokonana — Spójrzcie, jak mi ładnie w tym naszyjniku!
Marlicz usunął się i odetchnął głęboko. Teraz nie miał potrzeby zasłaniać Tamary swoją osobą i pe wien był że Panopulos też nie spostrzegł podejrzanej machinacji. Zresztą utwierdził go w tym okrzyk Gre ka.
— Prześlicznie!