Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

doczekawszy się Tamary, zdala spostrzegł jego postać. Monsley nie grał a stał nieco ukryty za jednym z filarów, zdobiących salę, jakby wyglądając kogoś.
Bez wahania skierował się w tę stronę. Anglik na jego widok drgnął, ale wnet przybrał obojętną minę i nie wyjął rąk z kieszeni.
— Ja do pana — począł Jerzy nie zwróciwszy uwagi w pierwszej chwili na to dziwne zachowanie.
Ironicznie błysnął monokl Anglika.
— Do mnie? Bardzo mi przyjemnie! — udawał, że nie widzi wyciągniętej do niego ręki Marlicza.
— Moja żona prosiła mnie, żeby zawiadomić... — ten nadal nie orientował się jeszcze w prowokacyj nym zachowaniu się Monsley‘a.
— O czym?
— Że przybyć osobiście nie może, ale już załatwiła wiadomą sprawę i pańska pomoc jej nie będzie potrzebna.
— Ach tak! Tylko tyle?
— A cóż miało być więcej?
— Nic! Czy pan zawsze tak pięknie spełnia po lecenia żony?
Marlicz raptem poczerwieniał. I to nie podanie ręki i ironiczny ton, i ostatnie niegrzeczne zapytanie. Chyba ślepy nie dojrzałby chęci obrazy. Tego było za wiele.
— Co to ma znaczyć-? — zawołał podrażnionym tonem.
Monsley zmierzył go przez monokl jeszcze więcej impertynencko.
— Powtarzam. Jestem zachwycony, że pan tak świetnie wykonywa zlecenia, szlachetnie urodzony hrabio! — na ostatnich słowach położył nacisk szczególny.