Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

W Jerzym zakipiało wszystko.
— Błaźnie! — syknął i podniósłszy rękę do góry chciał spoliczkować Anglika.
Ten jednak, widocznie spodziewał się tego odruchu, gdyż błyskawicznie cofnął się i w tejże chwili jego ręka, którą już przed tym wysunął z kieszeni spadła na podniesioną rękę Marlicza, ściskając ją, ni czym żelaznymi kleszczami.
— Nie będziemy się tu bili jak dwaj tragarze! — wyszeptał zdławionym z gniewu głosem — To wy starczy... Mieszkam w hotelu „Astoria“ i jutro będę oczekiwał na pańskich sekundantów, o ile wystarczy panu odwagi żeby strzelać się ze mną.
— Nietylko wystarczy — Jerzy starał się daremnie wyrwać rękę — ale postaram się dać dobrą naucz kę...
— Zobaczymy!...
— Jutro będzie pan miał moich sekundantów!
— Tylko, żeby to byli naprawdę... — urwał, wi docznie nie chcąc dokończyć: „żeby to byli prawdziwi dżentelmeni, a nie tacy, jak pan niewyraźni arystokraci!“
— Może pan się nie obawiać!
— Do widzenia! Powtarzam, nie zwracajmy na siebie uwagi!
Puścił rękę Marlicza i skłoniwszy mu się, jak gdyby prowadzili najobojętniejszą towarzyską rozmo wę, najspokojniej odszedł od niego. Istotnie nikt do koła nie spostrzegł tego zajścia, tak odbyło się ono szybko i cicho, a może zbytnio pochłaniała wszystkich gra.
Jerzy wybiegł wzburzony z kasyna. Jeszcze nic nie rozumiał. Czy słowa Tamary, nic nie znaczące na pozór, w gruncie zawierały coś takiego, że doprowa