Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

mu inne pytanie, nie tyczące się pojedynku. Mianowi cie, przypomniało mu się wczorajsze spotkanie i pod słuchana rozmowa Mongajłły z Kuzunowem.
— O kim to tak rozmawialiście panowie? — Sta łem w pobliżu kasyna — skłamał — i widziałem, jak pan wychodził z moim byłym dyrektorem. Dobiegły mnie nawet niektóre wasze słowa, ale tak byliście za jęci sobą, że nie spostrzegliście mnie. O jakiej to da mie pan wspominał, nadmieniając, że lekceważy swe go adoratora?
Kresowiec szybko odwrócił głowę.
— Nie ładnie podsłuchiwać, kotusik! — burknął — Co cię obchodzą cudze tajemnice? Nie o tobie w każdym razie, bo przecież jesteś bardzo szczęśliwy z panią Tamarą. Ot, jedna moja znajoma dama robi ze swego męża durnia! Może go nawet umyślnie pcha w niebezpieczeństwa — tu Mongajłło podniósł oczy i dziwnie popatrzył na Jerzego. — Lecz, co tobie do te go, kotusik?
— Istotnie, nic! — odparł, całkowicie uspokojo ny uwagą Mongajłły, że jest całkowicie szczęśliwy ze swoją rzekomą żoną.
Dalsze zapytania przerwało ukazanie się w poko ju majora Brucza. Był to wysoki mężczyzna, w sile wieku, o ogorzałej twarzy, po którym poznać było można, że całe swe życie przepędził w polu i na ko niu.
Uścisnął serdecznie dłoń Marlicza, widocznie za chęcony rekomendacją Mongajłły.
— Więc to pan ma pojedynek? — zapytał.
— Trzeba mu pomóc, kotusik! — wyjaśnił kreso wiec. — Nie zna tu nikogo, miał awanturkę z Mon sley‘em. Znasz, majorze tego angielskiego pułkowni ka?