Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak źle nie jest! — Jerzy starał się go pocie szyć.
Burcz siedział zasępiony.
— Wiecie? — mruknął. — Najlepiej będzie o ile zaraz pojedziemy do strzelnicy.
Opuściwszy kawiarnię, udali się taksówką, na tychmiast do strzelnicy, a tam twarze sekundantów Marlicza, stały się jeszcze bardziej ponure.
Co prawda, Jerzy wiedział, jak obchodzić się z bronią pojedynkową, ale strzelał tak słabo i tak chy biał celu, iż wnet stało się jasne, że nie będzie dla Anglika poważnym przeciwnikiem. Mongajłło z Bru czem tylko kręcili głowami za każdym pudłem, aż wreszcie kresowiec nie wytrzymał.
— Daj no mnie, pistolet! — zawołał, odbierając Marliczowi broń z ręki. — Patrz, tak się strzela!
Prawie nie mierząc, trzykrotnie trafił w sam śro dek tarczy, ustawionej w strzelnicy, poczem dodał:
— Nauczyłbym ja tego Monsley‘a, choć on podo bno taki mistrz. Szkoda kotusik!
Wnet jednak się zreflektował, że nie można osła biać na duchu swego klienta. Począł więc opowiadać, że pojedynek przeważnie polega na ślepym trafie i że najlepsi strzelcy wychodzili zeń poranieni przez niewprawnych nowicjuszy. Tak zdarza się nawet w większości wypadków. Niechże więc Marlicz nie tra ci otuchy i nie przejmuje się zbytnio „mistrzostwem“ Monsley‘a, gdyż wszystko może zakończyć się znako micie.
Major Brucz dodał ze swej strony kilka pożytecznych wskazówek. Pokazał Marliczowi jak należy mierzyć z pistoletu, jak ustawiać się bokiem na placu, aby słu żyć za najtrudniejszy cel dla przeciwnika, wreszcie,