glik, nie daj Boże, uczynił ci coś złego, przysięgam, zastrzelę go bez wahania! Przys...
Reszta słów utonęła w pocałunku, którym jerzy wpił się w jej usta.
Z rana Mongajłło wraz z majorem Bruczem i le karzem przybyli po Marlicza i wraz z nim udali się wynajętym, prywatnym samochodem do lasku, za miastem, gdzie miał odbyć się pojedynek.
Poranek był wyjątkowo piękny. Lasek zalewały potoki słońca, a wśród drzew odzywał się wesoły świergot ptasząt.
Jerzy mimowoli porównywał rozbieżność pomiędzy tym weselem natury, a Jego własnym nastrojem ducha... Pomimo zapewnień, którymi starał się uspokoić Tamarę, podczas szalonej nocy, jaką z nią spędził po pamiętnej rozmowie (może bardziej szalonej jeszcze niż ich pierwsza w Wilnie), a nawet dziś rano, kiedy żegnała go, jakby nigdy więcej nie miała go zobaczyć — nie mógł się opędzić od złego przeczu cia.
— Nie wyjdę cało! — myślał — za dobrze strze la ten Anglik. Czyżby to był naprawdę ostatni dzień mego życia i po raz ostatni miałbym oglądać i te pięk ne drzewa i słońce?
Porównał swój stan ze stanem ducha ongiś, na moście Poniatowskiego, gdy zamierzał popełnić samo bójstwo. Lecz to było co innego. Wówczas nie miał przed sobą nic, prócz hańby, nie żałował życia. Teraz oczekiwała go Mara.
Starał się jednak ukryć przygnębienie i zachowywał się tak, jakgdyby nie lękał się grożącego mu nie-