Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

myślał i skierował się na wyznaczone mu stanowisko.
Teraz stał naprzeciw Monsley‘a. O piętnaście kroków. Z boku, po obu stronach sekundanci, a nie co dalej, koło drzew lekarz. W głębi zaś widniały sylwetki szoferów, którzy opuściwszy samochody, zbliżyli się, aby przyjrzeć się niezwykłemu dla nich widowisku. Tak. Dla nich było to tylko widowisko.
I znów popatrzył na Monsley‘a. Ten, bez cylindra w zapiętym żakiecie nie wypuścił monokla z oka i spoglądał na niego wyraźnie drwiąco.
— Uwaga! — rozległ się głos Brucza — Na raz podnieść pistolety i mierzyć, na trzy strzelać.. Więc liczę... Raz...
Pistolet Jerzego nerwowo podskoczył do góry. Je dnocześnie widział, że Anglik powoli podnosi swoją broń i z całym spokojem jakby znajdował się w strzelnicy, bierze go na cel. Twarz udał kamienną, bez wyrazu. Monokl połyskiwał w słońcu.
— Mierzy prosto w głowę — pomyślał z przeraże niem — Zaraz będzie koniec!
Starając się stać bokiem i zająć taką pozycję, najmniej dogodną dla strzału przeciwnika jaką wczoraj mu wskazywał major, również począł mierzyć, lecz czuł, że drży mu ręka.
— Dwa... Trzy... — rozległa się donośna komen da.
Dwa wystrzały huknęły prawie jednocześnie Coś gwizdnęło i otarło się prawie o czoło Marlicza, jego kula zaszeleściła w drzewach, daleko od Anglika.
— Ach! — ledwie powstrzymał się od głośnego okrzyku.
Kula Monsley‘a przeszła cal ponad jego głową. Cal bliżej, a byłoby po nim. Ale żył. Nic mu się jesz-