Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

zwykle starannie podmalowane oczy, świadczyły że zaprzątnęły ją raczej poprzednio, zabiegi tualetowe, niźli troska o los kochanka — Jerzy nadal nie widział tego wszystkiego i zaczął ją również zasypywać pocałunkami.
— Żyję, dla ciebie, żyję!
Gdy minął ten pierwszy wybuch radości, Tamara pozostając w jego ramionach, nerwowo zapytała:
— Nie trafił cię?
— Nietylko nie trafił! — odrzekł z dumą. — Ale ja go postrzeliłem... Wprawdzie nieszkodliwie.
— Ty, jego?
— Tak!
— Przecież on podobno asy strzela w locie? — w jej głosie mimowoli przebiło się niesłychane zdu mienie.
— Widzisz — począł opowiadać przebieg pojedyn ku — na dobrych chęciach mu nie brakło, ale ślepy traf zrządził inaczej, bo wyznam ci szczerze pojedynkowicz i strzelec ze mnie żaden, a właściwie wcale nie umiem strzelać. Trafiłem go nie mierząc, a gdybym nie trafił, zapewne roztrzaskałby mi głowę bo za pierwszym razem kula przeszła tylko o cal od mego czoła...
Słuchała tych szczegółów z zapartym oddechem.
— O cal od czoła! — po czym dała znowu upust swej radości — Co za szczęście. Jakież to barbarzyń stwo, taki pojedynek. O cal od czoła! Jeszcze przebiega mnie dreszcz — gdy o tym pomyślę. Ale nie wspo minajmy o tak okropnyci rzeczach! On — raptem zapytała, — jak zachował się później? Więc tylko lekko ranny?
— Powtarzam, lekko. A jak się zachował? Nadspodziewanie przyzwoicie i pierwszy wyciągnął rękę