Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

walce musisz być porządnie głodny i zaraz przygotuję ci śniadanie! Wybiegła do stołowego pokoju i tam sama, bez pomocy służącej poczęła się krzątać. Rychło Jerzy znalazł się przy obficie zastawionym stole, a Tamara naprzeciw niego jak przystało na czułą oddaną kochanką, siedziała rozpromieniona i wesoła.
Raz jeszcze kazała sobie powtórzyć szczegóły spotkania, raz jeszcze cieszyła się, że tak wszystko po myślnie zostało zakończone i sami nie wiedzieli kiedy zbiegło im w ten sposób przy stole parę godzin.
— Ach! — zawołał raptem spojrzawszy na zegar, stojący na kredensie — Już po jedenastej a Bremer nie przychodzi!
Teraz dopiero przypomniał sobie o naszyjniku.
— Miał ci przynieść pieniądze?
— Tak, o jedenastej. Czterysta siedemdziesiąt ty sięcy. Nie rozumiem, co to znaczy. Zwykle jest nadzwyczaj punktualny.
— Każdy może się spóźnić o kilka minut!
— Oczywiście! — postarała się uspokoić sama sie bie.
Lecz upłynął jeszcze kwadrans, a Bemera nie było widać.
— Niepojęte! — powstała z miejsca i niepokój odbił się w jej głosie. — Już wpół do dwunastej, a je go nie ma. Nic nie rozumiem...
— Jak umówiłaś się z nim?
— Przecież powiedziałam ci! — Zostawiłam mu wczoraj naszyjnik, a ponieważ nie miał przygotowanej odpowiedniej sumy, przyrzekł dzisiaj przynieść pieniądze. Nawet Bemerowi nie łatwo zebrać cztery sta siedemdziesiąt tysięcy przy obecnym kryzysie..
— Pozostawiłaś mu naszyjnik? — uderzył go ten szczegół — wzięłaś chyba pokwitowanie.