Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wzięłam, gdyż miałam do niego całkowite zaufanie...
— A jeśli zechce to wykorzystać? Czy nie postąpiłaś nieco lekkomyślnie?
Widocznie te same obawy poczęły trapić Tama rę, gdyż przeszła się nerwowo kilkakrotnie po pokoju.
— Zatelefonuję do niego — oświadczyła, zbliżając się do telefonicznego aparatu.
W tej samej jednak chwili, gdy miała ująć do ręki słuchawkę, rozległ się dzwonek u wejściowych drzwi.
— Bemer! — zawołała z ulgą — Jednak przyszedł. Zaraz sama mu otworzę i posłyszy ode mnie kil ka słówek za to, że się spóźnił!
Podbiegła do drzwi. Wnet ździwiła się. Nie był to jubiler, a goniec w liberii z jego firmy.
Podał jej list.
— Pan szef kazał oddać pani hrabinie!
— Czemu sam nie przyszedł?
Chłopak wzruszył ramionami.
— Nie wiem!
— Czy mam dać odpowiedź na ten list?
— Szef oświadczył, że odpowiedzi nie będzie!
Skłonił się i nie czekając na dalsze zapytania Ta mary, zbiegł ze schodów.
Wzburzona powróciła do stołowego pokoju, gdzie oczekiwał na nią Jerzy, trzymając list w ręku.
— Bemer — wyrzekła niespokojnie — zamiast stawić się osobiście, przysłał jakiś list. Nic nie rozumiem, co to znaczy?
— Czy nie kręci?
— Zaraz się przekonamy.
Pośpiesznie rozerwała kopertę, i poczęła czytać