Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

wia, że mu doręczyłam falsyfikat. To łotr nad łotrami.
— Możeś się istotnie pomyliła? — zapytał nic nie rozumiejąc z całej sprawy, gdyż jubiler w żadnym wypadku nie robił na nim wrażenia oszusta.
— Niemożliwe! — zaprzeczyła energicznie — Uprzytamniam sobie nawet obecnie doskonale, jak odbyło się wszystko. Imitację miałam schowaną za gorsem sukni, a na kolanach położyłam prawdziwy naszyjnik. Kiedy zasłoniłeś mnie przed Panopulosem tak, że nie mógł nic spostrzec, nałożyłam szybko imi tację na szyję, a prawdziwy naszyjnik schowałam za suknię. Nie mogło być pomyłki. Później oczywiście zdjęłam imitację i schowałam ją do pudełka.
— W takim razie!
— Bemer chce mnie ograbić najzwyczajniej! — wykrzyknęła z nowym porywem gniewu — Liczy na to, że obawiając się Greka, nie złożę na niego skargi i będę milczała. Wmawia we mnie, że pozostawiłam mu falsyfikat, gdyż chce ukraść pół miliona.
I Jerzy poczynał w to wierzyć.
— Istotnie! Co za nieostrożność! — Jak mogłaś mu pozostawić naszyjnik!
— Widzisz! Nawet najsprytniejszy człowiek da się podejść!
— Co zamierzasz zrobić?
— Och! — uderzyła dłonią z całej mocy w stół. — Nie pozostawię tego. Bemer liczy na bezkarność ale grubo się zawiedzie. Jeszcze nie zna mnie dobrze! Zobaczymy, czy tak gładko przejdzie mu ten kawał.
— Pójdziesz do niego?
— Ubieram się i idę!
Już miała Tamara pobiec do sypialni i dokoń-