Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

— Moim? Czyżby sir Monsley‘owi było gorzej? Rana okazała się poważniejsza?
— Ach nie o to chodzi! Na szczęście nie nastąpiło żadne pogorszenie. Mój przyjaciel pragnie panu zakomunikować coś poufnego.
— Poufnego? Tak ważne...
— Oczywiście i przedemną zachował tajemnicę! Ale ma to być sprawa pierwszorzędnej wagi dla pana...
— Pierwszorzędnej wagi!
Jerzemu przypomniało się raptem dziwne zachowanie Monsley‘a po pojedynku. Już wówczas uczynił ruch, jakgdyby chciał mu zakomunikować coś wysoce niezwykłego. Ale również przypomniał sobie słowa Tamary, że Monsley jest niezwykle zawzięty i przez zemstę może różnych głupstw na nią napleść. Czyżby o to szło? Przecież wymogła nawet na nim obietnicę, że nie zobaczy się z nim.
Zawahał się...
— Nie rozumiem, czemu pan się namyśla? — wy mówił z dziwnym uśmiechem Anglik, zauważywszy jego wahanie. — Zapewniam, że nie zamierzam wcią gnąć pana w żadną pułapkę, a mam wrażenie, że na wet nie wypada odmówić prośbie mego przyjaciela. Wyglądałoby to nieco dziwnie po tym, gdy podaliście sobie ręce do zgody. Zresztą, nie namawiam. Postąpi pan, jak uzna za właściwe...
Ostatnie słowa, ostatecznie wpłynęły na decyzję Marlicza. Mimo przyrzeczenia, danego Tamarze, postanowił odwiedzić niedawnego przeciwnika. Toć, gdy by ten wystąpił nawet z niemiłymi rewelacjami, po trafi zawsze należycie się zachować. Zresztą, zagrała w nim ciekawość.
— Ależ, źle mnie pan zrozumiał! — zaprzeczył