Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.

bardziej, że mam jeszcze do załatwienia kilka pilnych spraw. Skłonił się i wyszedł.
— Niechże pan siada! — wskazał Monsley na fotel, znajdujący się w pobliżu łóżka, kiedy pozosta li sami. — Proszę zapalić papierosa... Papierosy znaj dują się w pudełku obok pana, na stoliku...
Jerzy usiadł, zapalił papierosa i zastygł w oczeki waniu.
Anglik zastanowił się chwilę, jakby nie wiedząc, w jaki sposób rozpocząć draźliwą rozmowę. Marlicz wprost nie poznawał go. Miast zwykłej arogancji, przebijało w Monsley‘u jakieś zażenowanie, jakby po czuwał się wobec Jerzego do winy, mimo, że sam został ranny w pojedynku.
— Panie! — wreszcie począł — Chociaż dobrze nie wiem, kim pan jest i nie bardzo wierzę w pański hrabiowski tytuł, pragnę panu uczynić pewne wyznanie.
Marlicz drgnął. Wstęp był dość obraźliwy, mimo że został wypowiedziany łagodnym tonem. Cżyżby do Anglika już doszły echa historji z Panopulosem i na szyjnikiem?
— Nie rozumiem... — bąknął zimno.
— Tylko, proszę się nie obrażać! — zaprzeczył Monsley. — Nie zamierzam dotknąć pana! Pragnę tylko, aby nie było pomiędzy nami niedomówień..
— Mianowicie?
— Powtarzam, zebrałem o panu pewne infor macje i pański tryb życia jest mi wiadomy. Dla tego też, zaznaczam, że nie jest pan tym, za kogo pan pragnie uchodzić.
Jerzy poczerwieniał.
— W takim razie — wyrzekł podraźniony — nie rozumiem po co pan strzelał się ze mną? Prze-