Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

cież, pojedynkuje się z ludźmi, co do których ni wysuwa się żadnych zarzutów.
— Widocznie, miałem inny cel.
— Jaki.
— Zaraz pan się dowie! Jeszcze zaznaczam, że po początkowych niezbyt pochlebnych informacjach, dowiedziałem się z ust pana Mongajłły, do którego żywię całkowite zaufanie że jest pan w gruncie rzeczy przyzwoitym, tylko zaślepionym człowiekiem.
— Och! — skrzywił się, przypomniawszy sobie ostrzeżenia Tamary i domyślając się, o co chodzi Mon sley‘owi. — To tylko zamierzał pan mi powiedzieć?
— Nie tylko! Chciałem uczynić ten krótki wstęp, aby pan zrozumiał, dla czego posyłałem po nie go i pragnąłem z nim rozmawiać. Bo, doszedłem do przekonania, że moim obowiązkiem jest powiedzieć mu wszystko szczerze. Obowiązkiem uczciwego czło wieka. Więc, przejdziemy do sprawy pojedynku.
— Proszę?... — głos Marlicza zabrzmiał lodowato. Postanowił w duchu, o ile Monsley rozpocznie opowiadać jakieś niewłaściwe rzeczy o Tamarze, pow stać z miejsca i nie żegnając go opuścić pokój.
Nastąpiła, jednak zupełnie inna rewelacja.
— Zapytywał pan — powoli wymówił Anglik — dla czego pojedynkowałem się z nim skoro wiedzia łem wiele i mogłem niektóre nieprzyjemne dla niego rzeczy wyciągnąć na światło dzienne. Pojedynkowałem się, gdyż pragnąłem pana zabić.
— Każdy — wzruszył ramionami — pragnie zabić przeciwnika w pojedynku!
— Ale mnie, proszono o to!
— Pana proszono żeby mnie zgładzić ze świata?
— Tak!
— Któż to? — zdziwił się.