Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

— To ona miała mówić?
— Tak! Błagała mnie, żebym ją wyrwał z pańs kich rąk. Sama podsunęła myśl o pojedynku, wiedząc, że dobrze strzelam. Toć, nie moja wina, że pan uszedł śmierci. Umyślnie przysłała pana do kasyna wówczas wieczorem, żebym go sprowokował. Z góry, wszystko było ułożone i dlatego oczekiwałem pana zdala od stołów gry i zachowywałem się obraźliwie. Dopiero później, Mongajłło otworzył mi oczy...
— Panie... panie... — bełkotał zawstydzony temi wyznaniami.
— Uważałem więc pana za niebezpiecznego pta ka i postanowiłem z nim skończyć. Dopiero, pan Mon gajłło, do którego mam całkowite zaufanie, nieco ot worzył mi oczy i przekonał, kto z was jest właściwie ofiarą. Ale cofać się było za późno. Może z tego wzglę du nie mierzyłem w pojedynku, jak należało. Dość, że wyszedł pan bez szwanku, a ja jestem ranny. Jednak, poczytywałem sobie ża obowiązek powiadomić pana o wszystkim. Chciałem to uczynić wcześniej, lecz... Wykonał ruch ręką jakby dając do zrozumienia, że nie uważał za wskazaną tę rozmowę przy świadkach.
Jerzy, mimo wszystko, nie wierzył. Gdyby Monsley nie był ranny i nie leżał w łóżku, skoczyłby mu do gardła. Zaciskał pięści z bezsilnego gniewu i pow tarzał:
— Kłamstwo... Potworna intryga...
— Nieszczęsny zaślepiony człowieku! — krzyknął raptem Anglik, unosząc się na swym posłaniu! Może to, wreszcie ci wystarczy! Czytaj!
Sięgnął pod poduszkę i wyjąwszy stamtąd pomię tą kartkę, wyciągnął ją w kierunku Marlicza.
Ten, pochwycił ją pośpiesznie i przeczytał: