Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jerzy, jeszcze mocniej zacisnął pięści i wydawało mu się że dławi kobiecą szyję...
— Panie! — posłyszał raptem czyjś wystraszony głos. — Niech pan uważa! Przejadę pana!
Drgnął i obejrzał się raptownie. Istotnie, przechodząc przez ulicę, mało nie wpadł pod samochód, który przejeżdżając otarł się o jego ubranie. Ale, rów nież zobaczył, że z tyłu za nim stoi młoda i przystoj na osóbka i teraz uśmiecha się do niego.
— Ależ pan zamyślony! — wymówiła.
Teraz dopiero spostrzegł, że rozmawiała po pol sku.
— Pani mnie zna? — zapytał, zdziwiony. — Czy też domyśla się pani tylko, że jestem jej rodakiem?
— Może i znam! — odrzekła, mrużąc filuternie oczy.
— Nie wierzę!
— Hrabia Marlicz!
Drgnął.
— W jaki sposób?
— Nizza jest mała! — oświadczyła ogólnikowo. — Widocznie, skądciś dowiedziałam się kim pan jest!
— No... no...
Stojąc naprzeciw niej, przyjrzał się jej uważnie. Bezwzględnie, nie wyglądała na awanturrnicę, raczej na pannę z dobrego domu, która wraz z rodzicami przybyła do nadmorskiej miejscowości, aby tu prze pędzić pewien czas. Wysportowana, żywa, współcze sna panna. Była ubrana spokojnie, ale wytwornie i wszystko świadczyło, że musi pochodzić z zamożnej sfery. Lecz, w jaki sposób ustaliła, że jest Polakiem? Sama, naprowadziła go na nić, mogącą rozwikłać tą zagadkę.
— Hm... — zaśmiała się. — Czyż tak trudno znać