Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Tamary nie było. Natomiast, około dziewia wieczorem odezwał się telefon. Marlicz już sądził, to dzwoni kochanka, gdy ku swemu rozczarowaniu rozpoznał Bemera. Jubiler zawiadamiał go dość im pertynenckim tonem, że ponieważ pani hrabina nie dała żadnej odpowiedzi na jego list, o ile nazajutrz do dziesiątej rano nie otrzyma pieniędzy, podejmie odpowiednie kroki.
— Dobrze, dobrze! — odparł Jerzy i położył słu chawkę.
Odpowiednie kroki, więc policja! Cóż go to mo gło obchodzić. O dziesiątej rano będą daleko. Prze cież Tamara musi kiedyś powrócić do domu.
Wreszcie, w dziesięć minut może później, odez wał się dzwonek u wejściowych drzwi. Zdziwiło go to trochę, gdyż posiadała klucz od zatrzasku. Pobiegł pośpiesznie do przedpokoju i otworzył drzwi.
A gdy je otworzył, cofnął się zaskoczony. Przed nim stała nie Tamara, a Mongajłło.
— Pan? — wyrzekł, niezbyt serdecznym tonem, nie wiedząc jak pozbyć się niedawnego sekundanta, który zapewne przybywał w nadziei wyciągnięcia go do restauracji i „oblania“ pojedynku, o czym zdążył całkowicie zapomnieć. — Pan? Chyba nie będę mógł towarzyszyć...
Ale, Mongajłło miał jakąś wyjątkowo poważną minę, a nawet wydawało się, był mocno zażenowany.
— Ja do ciebie kotusik, w niezwykle poufnej spra wie! — wymówił. — Musimy pogadać w cztery oczy... Cóż tak trzymasz mnie na progu, wcale nie chcesz wpuścić do mieszkania?
— W poufnym interesie? — Jerzy niezbyt przejął się jeszcze tym oświadczeniem, ale ustąpił z przejścia.