Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo proszę, nich pan pozwoli... O, tędy... Przej dziemy do saloniku...
Nie mógł go nie przyjąć, bez popełnienia niegrze czności. Tylko zastanawiał się, jak „spławić“ nudzia rza, zanim przybędzie Tamara.
— Oczekuję kogoś! — dodał, gdy znaleźli się tam, sądząc, że to oświadczenie skróci wizytę.
Mongajłło rozejrzał się po salonie, popatrzył na szczątki fotografii Tamary, nie sprzątnięte jeszcze z dywanu, ale nie powiedział nic, tylko w milczeniu za jął miejsce w fotelu.
— Czego chce ode mnie, skoro nie zamierza cią gnąć na pijaństwo? — pomyślał Marlicz i postano wił przyśpieszyć zwierzenia kresowca. — Pan do mnie z interesem? — począł.
Starszy pan sapnął ciężko i popatrzył na Jerze go tak, jak się patrzy na kogoś, komu za chwilę wy rządzi się wielką przykrość.
— Hm... sam nie wiem, jakby to, kotusik...
— Słucham?
— Czekasz na kogoś?
— Tak!
— Pani Tamary nie ma w domu?
— Istotnie! Skąd pan wie? — poczęła go niecier pliwić ta indagacja.
— Hm... Wiem... Na nią czekasz?
— Może...
— Ona nie wróci, kotusik!
W pierwszej chwili wzruszył ramionami, przypu szczając, że Mongajłło żartuje.
— Czemuż miałaby nie wrócić?
Kresowiec kręcił się teraz niespokojnie w fotelu. Wreszcie, wypalił.