Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

kój, a choć początkowo pieniędzy mu nie brakło, nie wychodził prawie z domu, nie odwiedzał modnych re stauracji i kawiarni, nie widywał nikogo. Tylko, na stoliku ustawił fotografię Tamary, tę samą, którą w Nizzy cisnął na podłogę, a którą później zabrał i kupił do niej nową ramkę — i wpatrywał się w nią godzina mi. Pod fotografią leżała złota papierośnica, pamięt ny prezent kochanki.
Wszystko, co przeżył, wydawało mu się chwilami tylko snem. Ale, sam nie wiedział, czy przyjemnym, czy też koszmarnym i straszliwym. Czasami z tęskno tą wspominał o nocach, spędzonych w ramionach Ta mary. O życiu przy jej boku, nawet niebezpiecznych przygodach. Uśmiechał się, gdy w jego wyobraźni ry sował się „hrabia Marlicz“, udający wielkiego pana zagranicą, któremu wszyscy zazdrościli przepięknej „żony“ i który postrzelił pułkownika Monsley‘a. Po raz wtóry nie przeżyje podobnej przygody, on, skrom ny urzędniczek bankowy i nie dla niego to wyżyny ży cia... Ale wnet przypominały mu się inne obrazy, a wtedy znów chciał chwytać portret Tamary i rozbi jać go na kawałki.
Chciał, lecz zawsze w ostatniej chwili brakło mu siły. Tak upłynęło parę miesięcy i w końcu wyczer pał się zapasik pieniędzy Marlicza. Choć trudno mu było teraz naginać się do jakiejkolwiek pracy, przypomniał sobie o liście polecającym, otrzymanym od Mongajłły. Odnalazł wymienione biuro komisowe i zgło sił się do Jedleckiego. Ten, przyjął go we wspaniałym gabinecie i odrazu poznać było można, że jest wła ścicielem dużego i dobrze prosperującego przedsiębior stwa.
— Oczekiwałem wcześniej pana! — rzekł, przeczytawszy list i przyglądając się uważnie Marliczowi,